Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/183

Ta strona została uwierzytelniona.

bie posłałem. Z wyjątkiem Ali Mahbuba, który jest Pathanem, nie mam przyjaciela oprócz ciebie, Świętobliwy. Nie opuszczaj mnie na zawsze.
— Myślałem nad tem również — odparł Lama bardzo wzruszonym głosem. — Oczywiście, że od czasu do czasu zdobywam sobie zasługę — skoro, zanim odnajdę moją Rzekę, — staram się przekonać, że istotnie uczysz się mądrości. Nie wiem, czego oni będą ciebie uczyć, ale kapłan ów pisał do mnie, że żaden syn Sahiba w całych Indjach nie otrzyma lepszej nauki od ciebie. To też od czasu do czasu będę przyjeżdżał. Może być, że zostaniesz takim Sahibem, jak ten, który dał mi te okulary — mówił Lama, wyciągając je starannie — w Domu Cudów, w Lahorze. To moja cała nadzieja, człowiek ten, jest to prawdziwa Krynica Mądrości; mądrzejszy jest od niejednego opata buddyjskiego. Ale ty może zapomnisz o mnie, o tem, że mamy się ze sobą widywać.
— Jak mogę zapomnieć o tobie — zawołał Kim z uniesieniem — skoro jem twój chleb?
— Nie, nie — rzekł Lama, usuwając chłopca na bok. — Ja muszę wracać do Benaresu. Teraz, skoro znam zwyczaje ulicznych pisarzy tego kraju, będę ci czasem przysyłał list, a od czasu do czasu przyjadę i zobaczę się z tobą.
— Ale dokąd mam wysyłać listy? — skarżył się Kim, czepiając się jego szaty i zapominając zupełnie o tem, że jest Sahibem.
— Do świątyni Tirthanker w Beneres. To miejsce ukochałem na czas, dopóki nie znajdę Rzeki. Nie płacz, bo widzisz, wszelkie pożądanie jest tylko złudą i naszem związaniem się Kołem Wszechrzeczy...
— Wejdź w Bramy Nauki — mówił dalej Lama. — Niech zobaczę, jak wchodzisz do niej... Czy ty