Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/185

Ta strona została uwierzytelniona.

synowie oficerów, przeważnie urlopowanych, plantatorów, dzierżawców rządowych i misyjnych. Kilku z nich było potomkami starego eurazyjskiego rodu, którego korzenie sięgają do Dhurrumtollah i zwali się: Pereiras, de Souzas i D’Silvas. Rodzice mogliby ich równie dobrze wysyłać na wychowanie do Anglji, ale lubili szkołę, w której spędzali sami swą młodość, i bladoskóre pokolenia jedne po drugich szły po naukę do St. Xavier. Ich miejsca zamieszkania sięgały od pociętego siecią kolejową Howrah aż do odłogiem leżących kantonów jak Monghyr i Chunar; po ogromne ogrody herbaciane w Shillong: wioski w Oudh lub w Dekanie, których bogatymi właścicielami byli ich ojcowie; po stacje misyjne, oddalone nieraz o tydzień drogi od kolei; po miasta portowe odległe o tysiące mil, prażone żarem oceanu Indyjskiego; i plantacje drzew chinowych, najdalej na południe wysunięte, były ich siedzibą. Samo opowiadanie przygód, które w ich przekonaniu nie były przygodami, jakie ich spotykały w drodze do szkoły lub z powrotem, chłopcu z Zachodu włosy dębem podniosłyby na głowie. Przyzwyczajeni byli do przedzierania się w pojedynkę setkami mil przez dżungle, gdzie zawsze miało się rozkoszną możliwość spotkania z tygrysem; ale ci sami chłopcy nie odważyliby się na podróż przez kanał La Manche w sierpniu, gdy panują na nim największe burze, tak samo, jak ich europejscy bracia nie potrafiliby leżeć spokojnie w chwili, gdyby usłyszeli nagle koło swej lektyki gniewne sapnięcie pantery. Byli tam piętnastoletni chłopcy, którzy spędzali nieraz półtora dnia na małej wysepce na środku wezbranej rzeki, aby przynieść wiadomości z obozu fanatycznych pielgrzymów, wracających z miejsc