Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/186

Ta strona została uwierzytelniona.

świętych pielgrzymek. Byli tam również i starsi chłopcy, którzy w imię Św. Franciszka Xawerego dosiadali spotkanego przypadkiem słonia Radży w porze, gdy nieustanne deszcze poniszczyły drogi prowadzące do państewek, gdzie rządzili ich ojcowie i dostawali się do domów rodzinnych bez szwanku, zostawiając olbrzymie zwierzę po drodze, aby zginęło gdzieś w ruchomych piaskach. Był tam też chłopak, który opowiadał, że z ojcem swym przy pomocy karabina odpierał napad szczepu Akasów, znanych ze znakomitego strzelania i zuchwałości, w czasach, gdy ci odważali się napadać na odległe plantacje europejskie — i nikt nie wątpił w prawdziwość jego opowiadania.
A wszystko to opowiadano bez patosu, monotonnym beznamiętnym głosem hinduskim, przeplatając opowiadanie dziwnemi uwagami, przejętemi nieświadomie od piastunek, i zwrotami, zapożyczonemi żywcem z gwary ludowej. Kim przyglądał się, słuchał i czuł się wielce zadowolony. Nie była to już głupia, bezmyślna rozmowa doboszów. Opowieści te dotyczyły życia, które on znał dobrze i rozumiał. Powietrze tutejsze służyło mu i rósł jak na drożdżach. W okresie upałów otrzymał białe gimnastyczne ubranie, które cieszyło go podobnie, jak różne inne wygody fizyczne, z któremi się teraz zapoznawał. Cieszyła go też bystrość jego umysłu, z jaką rozwiązywał zadawane sobie trudne zagadnienia. Bystrość ta wprowadziłaby w zachwyt niejednego angielskiego nauczyciela, ale w St. Xavier znano się dobrze na owych pierwszych porywach umysłów rozwiniętych pod wpływem słońca i otoczenia, ponieważ widziano tam już nieraz, jak zawodzą w dwudziestym drugim i trzecim roku życia.