Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/189

Ta strona została uwierzytelniona.

od ciebie wymagam: użyjesz trzy łokcie materji i trochę farby, aby mi pomóc do zrobienia figla.
— Czem-że jest ona? Jak na Sahiba jesteś jeszcze za młody na takie szaleństwa.
— A! ona, pytasz? Ona jest córką pewnego nauczyciela z pułku, który mnie obił już dwa razy za to, że przełaziłem przez jego mur w tem ubraniu. Teraz chciałbym tego spróbować w przebraniu za ogrodniczka. Starzy ludzie bardzo są zazdrośni.
— To prawda. Zachowaj-że się teraz spokojnie, gdy będę cię smarować tym sokiem.
— Tylko nie nazbyt czarno, Naikan. Nie chciałbym zjawić się przed nią podobny do hubshi (murzyna).
— Och, miłość nie zważa na takie rzeczy. A ona ile ma lat?
— Dwanaście, zdaje się — łgał bezwstydnie Kim. — Pomaluj mi także piersi. Być może, że ojciec jej ściągnie ze mnie kaftan, a wtedy, gdy okaże się, że jestem pstrokaty — roześmiał się, nie dokończywszy myśli.
Dziewczyna pracowała nad nim zawzięcie, zanurzając szmatkę sukienną w małą miseczkę z bronzową farbą, która barwi silniej niż sok z orzechów włoskich.
— Teraz poślij po turban dla mnie. Biada mi, bo włosy mam nieostrzyżone, a on mnie z pewnością złapie za turban.
— Nie jestem fryzjerką, ale ci pomogę. Urodziłeś się na to, żeby być pożeraczem serc! I cała ta maskarada tylko dla jednego wieczora? Pamiętaj, że ta farba nie daje się zmyć łatwo. — Roześmiała się tak głośno, że zadźwięczały aż na niej bransolety i naszyjniki. — Ale kto mi zapłaci za