Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/193

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie jestem tego zbyt pewny — mruknął pod nosem Pułkownik.
— Zwraca się więc do mnie, abym pośredniczył i wstawił się u pana za nim. Czy nie jest zatem rozumny? Powiada, że chce wrócić, a tymczasem uzupełnia swoją naukę. Pomyśl tylko, Sahibie! Był przez całe trzy miesiące w szkole, choć on wcale do tego nie stworzony. Co do mnie, to cieszę się tylko z tego, niech się źrebię przyucza do gry w „polo“.
— Tak, ale na drugi raz niewolno mu będzie puścić się na własną rękę.
— Dlaczego? Chodził przecież samopas, zanim się dostał pod opiekę Sahiba pułkownika. Gdy się zabierze do Wielkiej Gry, będzie musiał chodzić samopas — ryzykując ciągle własną głowę. A wtedy, jeśli zakaszle, kichnie lub siądzie inaczej niż ludzie, których będzie szpiegował, może być zabity. Pocóż mu więc teraz przeszkadzać? Wspomnij pan na perskie przysłowie: „Szakale, które żyją na pustkowiach Mazanderanu, mogą być złapane jedynie przez psy z Mazanderanu“.
— To prawda, to prawda, Ali Mahbubie. Jeśli nie popełni jakiego głupstwa, nie żądam od niego niczego ponadto. Ucieczka jest jednak wielką czelnością z jego strony.
— Nie mówi mi nawet, dokąd idzie — rzekł Mahbub. To nie jest głupiec. Gdy nadejdzie jego pora, przyjdzie on już sam do mnie. Dojrzewa zbyt szybko, jak przyznają to sami Sahibowie.
Przepowiednia Mahbuba spełniła się dosłownie. Po upływie miesiąca Mahbub udał się do Umballi, aby sprowadzić nowy transport koni, a Kim zastąpił mu drogę, gdy jechał samotnie gościńcem prowadzącym do Kalki, wyżebrał od niego jałmużnę, otrzymał przekleństwo i odpowiedział po