Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/200

Ta strona została uwierzytelniona.

godzinie, gdybym był chciał, głowa twoja byłaby stracona. Wystarczyło tylko powiedzieć temu człowiekowi: „Mam tutaj papier, który dotyczy jednego konia, a którego nie umiem przeczytać“ A wtedy?... — urwał Kim, spojrzawszy z podełba na Mahbuba.
— Wtedy... mógłbyś się napić wody dwa... a może i trzy razy. Nie zdaje mi się, żeby więcej, niż trzy razy — rzekł z prostotą Mahbub.
— To prawda. Myślałem o tem trochę, ale najwięcej o tem, że cię kocham, Mahbubie. Dlatego poszedłem do Umballi, jak wiesz, ale (a o tem nie wiesz) ukryłem się w ogrodzie wśród trawy, żeby zobaczyć, co może zrobić pułkownik Creighton, odczytawszy rodowód białego ogiera.
— A cóż on zrobił? — zapytał Mahbub, chcąc przerwać milczenie Kima, gdy ten skończył.
— A czy ty dajesz wiadomości darmo, z miłości, czy też je sprzedajesz? — zapytał Kim.
— Ja sprzedaję i... kupuję — odparł Mahbub wyjmując monetę (cztery anna) z worka i wyciągając ją ku Kimowi.
— Osiem! — zawołał Kim, posłuszny odruchowo kupieckiemu instynktowi człowieka ze Wschodu.
Mahbub roześmiał się i schował monetę. — Zbyt łatwy jest targ w takim handlu, Przyjacielu całego Świata. Opowiedz mi to z miłości. Każdy z nas ma życie drugiego w swojem ręku.
— Zgoda. Widziałem, jak Sahib Jang-i-Lat przybył na wielki obiad. Widziałem go w biurze u Creightona. Patrzyłem, jak obaj czytali rodowód białego ogiera. Słyszałem, jak wydano rozkazy, żeby zacząć wielką wojnę.
— Ha! — zawołał Mahbub, kiwając głową z rozpłomienionemi oczyma. — Ta gra udała się