Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/201

Ta strona została uwierzytelniona.

zupełnie. Ta wojna zaczęła się już i zło, miejmy nadzieję, zostanie zniszczone, zanim zdoła rozkwitnąć, — i to dzięki mnie — i tobie. A co potem zrobiłeś?
— Zrobiłem sobie z tych nowin haczyk do wyławiania pożywienia i honorów wśród mieszkańców tej wioski, w której kapłan uśpił mego Lamę. Ale ja schowałem pulares mego staruszka i Brahmin nie znalazł nic. To też na drugi dzień był bardzo zły. Ho! ho! Posłużyłem się także temi nowinami, gdy wpadłem w ręce owego pułku białych ludzi z ich Bykiem!
— To było głupstwo — zauważył nachmurzony Mahbub. — Nowiny nie są na to, żeby je rozrzucać, jak nawóz, ale, aby ich używać oszczędnie.
— Tak to i ja teraz myślę, a przy tem, to i tak nic z tego dla mnie dobrego nie wynikło. Ale to było już dawno — trzepnął bronzową ręką, jakby coś odpędzał, — i od tego czasu, a zwłaszcza w czasie nocy spędzonych pod „punkah“ w „madrissah“, myślałem o tem bardzo wiele.
— A czy wolno zapytać, gdzie to szybowała myśl Wysoko urodzonego? — pytał Mahbub z pracowicie wystylizowanym sarkazmem, gładząc swą szkarłatną brodę.
— Wolno, — rzekł Kim, zmieniając natychmiast dotychczasową powagę. — W Nucklao mówią, że żaden Sahib nie powinien przyznawać się przed czarnym, gdy popełnił błąd.
Ręka Mahbuba sięgnęła szybko ku jego piersi, bo dla „Pathana“ nazwa „czarnego“ jest śmiertelną obelgą. Potem opamiętał się i roześmiał: — Mów, Sahibie, twój „czarny“ słucha cię.
— Ale — rzekł Kim — ja nie jestem Sahibem i przyznaję, że zbłądziłem, przeklinając cię, Ali Mahbubie, owego dnia w Umballi, kiedy sądziłem,