Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/207

Ta strona została uwierzytelniona.

do snu. Po kilku minutach potoczył się cicho w stronę gościńca i znikł w ciemnościach. Biegł szybko, dopóki nie dopadł rury wodociągowej i nie ukrył się w niej, opierając brodę o ocembrowanie. Stąd mógł obserwować cały ruch nocny, nie będąc widziany przez nikogo.
— Dwa lub trzy wozy przejechały z turkotem w stronę przedmieścia, potem przesunął się kaszlący policjant, przeszło szybko dwu piechurów, śpiewając, aby odegnać złe duchy. Następnie rozległ się odgłos kopyt końskich.
— A! — To zapewne musi być Mahbub... — myślał Kim, wysuwając swą małą głowę nad wodociąg, na której widok koń spłoszył się i rzucił w bok.
— Haj! Ali Mahbubie! — szepnął, — miej się na baczności!
Mahbub ściągnął raptownie cugle, zmuszając zwierzę do cofnięcia i podjechał do ukrytego chłopca.
— Nigdy już — mówił Mahbub — nie będę brał na noc płochliwych koni. Zatrzymują się przy każdym kamieniu, na drodze. — To mówiąc, zlazł z konia, chcąc obejrzeć przednią nogę wierzchowca. Wówczas zbliżył się na odległość stopy do głowy Kima.
— Schowaj się... — szepnął. — Chociaż to noc, ale wokoło pełno jest oczu.
— Dwaj
ludzie czekają na ciebie za wagonami, gdzie są konie. Chcą strzelić do ciebie, gdy się położysz, bo mają dostać nagrodę za twoją głowę. Słyszałem to, śpiąc przy koniach.
— Czy widziałeś ich?... Stój! ty szatańska gadzino! — krzyknął z gniewem na konia.
— Nie.