Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/209

Ta strona została uwierzytelniona.

— Anglicy mówią zawsze prawdę — rzekł do siebie — i dlatego my, krajowcy, nie możemy ich zrozumieć. Na Allaha! czyż ja mam powiedzieć prawdę Anglikowi? Od czegóż jest rządowa policja, jeśli biednemu Kabulczykowi kradną konie z angielskich wagonów. Muszę pójść ze skargą na stację. A raczej do jednego młodego Sahiba na stacji. Tacy, jak on, są bardzo gorliwi w służbie i jeśli mu się uda złapać złodzieja, przyniesie mu to zaszczyt.
Przywiązał konia obok dworca i wszedł na peron.
— Hallo! Ali Mahbubie! — zawołał na jego widok młody pomocnik kierownika ruchu, który czekał nadejścia pociągu, wysoki nieogolony, długowłosy młodzieniec w zabrudzonym białym kostjumie. — Co tu robicie? Sprzedajecie końską tandetę, co?
— Nie zawracam sobie głowy moimi końmi. Szukam Lutuf Ullaha. Mam tu naładowany wagon, który stoi na szynach. Czy mógłby go kto zabrać bez wiedzy kolei?
— Nie zdaje mi się, Mahbubie. Moglibyście nas zaskarżyć, gdyby się tak stało.
— Widziałem, jak dwu jakichś ludzi wałęsało się przez całą noc koło tych wagonów i jak pełzali pod kołami. Ale, pomyślałem sobie, że ponieważ to byli „fakirzy“, którzy nie mają zwyczaju kraść, więc nie zwracałem na nich uwagi. Chciałbym tu koniecznie spotkać mego wspólnika Lutuf Ullaha.
— Tam do licha! I zaniepokoiło to was? Słowo daję, to doskonale się stało, żeście tu przyszli. A jak wyglądali ci ludzie?
— Jak „fakirzy“. Ukradną może coś niecoś zboża z którego wagonu, ale państwu nie stanie