Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/211

Ta strona została uwierzytelniona.

Gdy Ali Mahbub powrócił potem nad ranem do swoich ludzi, żaden z nich nie uważał za stosowne opowiedzieć mu o wypadkach, jakie zaszły t j nocy. Nikt prócz małego koniucha, przyjętego dopiero co do służby, którego Mahbub przywołał do swego nędznego namiotu, żeby mu pomógł przy pakowaniu czegoś.
— Widziałem wszystko — szeptał Kim, przymocowując troki do siodeł. — Dwu Sahibów jechało na maszynie. Biegałem tam i z powrotem w cieniu, z tej strony wagonów, w miarę, jak maszyna poruszała się zwolna naprzód i w tył. Potem wpadli na dwu ludzi, siedzących pod tym wagonem... Hadżi, co mam zrobić z tą paczką tytoniu? Czy ją owinąć w papier i wsunąć pod worek z solą?
— „Dobrze“ — ...i obalili ich na ziemię. Ale jeden z nich uderzył Sahiba koźlim rogiem (Kim miał na myśli złączone rogi kozła, które są jedyną bronią „fakirów“)... aż krew trysnęła. Wtedy drugi Sahib, pozbawiwszy wpierw przytomności swego wroga uderzeniem, strzelił do zabójcy z krótkiej strzelby, która wypadła z ręki pierwszego. Bili się ze sobą, jak wściekli.
Mahbub uśmiechnął się z niebiańską rezygnacją.
— Krótka strzelba, powiadasz? Dostanie dobrych dziesięć lat więzienia.
— Potem tamci obaj leżeli jeszcze, ale zdaje mi się, że im niedużo brakowało do śmierci, gdy ich wnoszono na maszynę. Głowy im się chwiały A tam na torze jest dużo krwi. Chodź zobacz“.
— Widziałem krew już nieraz... Więzienie to pewne miejsce, a z pewnością tamci podadzą fałszywe nazwiska, tak, że nie można ich będzie przez długi czas odszukać. To byli moi wrogowie!