Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/212

Ta strona została uwierzytelniona.

Splatają się nasze losy ze sobą, mój chłopcze. Co za opowieść dla „Lekarza pereł“ — Zabierz teraz szybko troki i kociołek. Wyładujemy konie i ruszymy naprzód do Simli.
Z pośpiechem, rozumianym tylko przez ludzi Wschodu, a więc z długiemi objaśnieniami, z przekleństwami i niepotrzebną gadaniną, niedbale, wśród tysiącznych poszukiwań zagubionych drobiazgów, zwinięto brudny obóz i wyprowadzono pół tuzina płochliwych i upartych koni na gościniec, wiodący do Kulka, w odświeżony deszczem poranek. Kima, którego uważano na faworyta Mahbuba Ali, nikt nie wzywał do roboty, bo wszyscy chcieli być w dobrych stosunkach z Pathanem. Wlekli się najwygodniejszą stroną drogi, zatrzymując się co kilka godzin w przydrożnych szopach. Wielu Sahibów jeździ drogą do Kulka; a jak powiada Ali Mahbub, każdy młody Sahib z obowiązku uważa się za dobrego znawcę koni i chociażby siedział w długach po uszy, musi udawać, że chciałby je kupić. Z tego właśnie powodu Sahib za Sahibem, przejeżdżając bryczką, zatrzymywał się i wszczynał z nimi rozmowę. Niektórzy schodzili nawet z pojazdów i obmacywali koniowi nogi lub zadawali bezsensowne pytania i wymyślali srodze tłumaczowi, którego to nie wyprowadzało bynajmniej z równowagi.
— Gdy po raz pierwszy miałem do czynienia z Sahibami, a było to wtedy, gdy pułkownik Soady Sahib był komendantem fortu Abazai — mówił Mahbub do Kima, gdy ten siedząc pod drzewem napełniał tytoniem swoją fajeczkę, — nie wiedziałem jeszcze do jakiego stopnia są oni głupcami, i gniewało mnie to. Teraz jednak widzę — ciągnął, puszczając zwolna dym z fajki, — że są tacy sami, jak wszyscy inni ludzie... W niektórych rzeczach