Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/216

Ta strona została uwierzytelniona.

— Och, on pójdzie do więzienia i będzie nie szkodliwy przez wiele lat. Nie należy więcej mówić, niż potrzeba w danej chwili. Zresztą wtedy nie potrzebowałem pieniędzy na łakocie.
— Allah Kerim! — rzekł Mahbub Ali. — Czy nie sprzedasz ty pewnego pięknego poranku mojej głowy za garść słodyczy, jeśli ci na nie przyjdzie ochota?

Kim będzie pamiętał aż do śmierci tą długą, powolną podróż z Umballi przez Kalkę, obok ogrodów w Pindżor, w górę do Simli. W czasie przeprawy przez rzekę Gugger zginął im jeden z najlepszych koni w niespodziewanie napotkanym wądole rzecznym, przyczem Kim omal że nie zatonął wśród spienionych wód rzeki. W dalszej drodze konie rozproszyły się spłoszone widokiem słonia, a ponieważ znalazły dobrą paszę, trzeba było stracić półtora dnia na zgromadzenie ich. Potem spotkali Sikander Khana, jadącego na południe z kilku półdzikiemi końmi, uwiązanemi na sznurach, i Mahbub, który miał większy zapas koni niż Sikander Khan we wszystkich swoich namiotach, musiał kupić od niego dwa najgorsze, co kosztowało osiem godzin żmudnej dyplomacji i niezliczoną ilość tytoniu.
Ale cóż to była za rozkosz — to wędrowanie drogą, wspinanie się pod górę i spuszczanie wdół po wystających urwiskach. Na dalekich polach śniegowych paliła się zorza poranna. Rozłożyste kaktusy rosły na stromych zboczach gór, jakby ustawione w szeregi. Towarzyszy im łoskot tysiącznych wodospadów i wrzaski małp, a poważne cedry pięły się w górę sznurami, zwieszając ku dołowi swe siężkie gałęzie. Widok równin, roz-