Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/23

Ta strona została uwierzytelniona.

Lama zbliżył swą pomarszczoną twarz do twarzy Anglika.
— Widzę, że nie możesz o tem wiedzieć. Dla Ciebie jako niewtajemniczonego w Prawo, sprawa ta pozostaje okryta tajemnicą.
— Tak — tajemnicą, tajemnicą.
— Jesteśmy obaj związani, ty i ja mój bracie. Lecz ja, — mówił powstając wśród szelestu miękkich fałdów grubej materji, — idę się uwolnić. Chodź ze mną!
— Mam obowiązki, — odparł kustosz. — Lecz dokądże ty idziesz?
— Dokądże bym szedł? Najpierw do Kashi (Benares), i tam znajdę pewnego wyznawcę czystej wiary, w świątyni Jainów, w tem mieście. On bowiem pokryjomu szuka tajemnicy i od niego może się dowiem czegoś. Być może, że zechce pójść ze mną do Budh-Gaya. Stamtąd na północny zachód do Kapilawastu, tam zaś będę szukał Rzeki. Nie, będę jej szukał wszędzie, gdyż miejsce, w którem spadła strzała, nie jest nikomu znane.
— Jakże chcesz iść? Do Delhi jest przecież daleko, a jeszcze dalej do Benaresu.
— Piechotą i pociągami. Z Panthakot, pozostawiwszy za sobą Góry, przybyłem tutaj pociągiem. Idzie szybko. Z początku dziwił mnie widok wysokich słupów stojących przy drodze, chwytających ciągle swoje druty — objaśniał lama, naśladując zniżanie i podnoszenie się drutów telegraficznych, widzianych z okna pędzącego pociągu. — Potem jednak zdrętwiały mi nogi i zachciało mi się iść, do czego jestem przyzwyczajony...
— I jesteś pewny, że nie zbłądzisz?
— Och, trzeba się tylko rozpytywać i płacić, a zapytany wskaże ci kierunek. O tem wiedziałem już z pewnego źródła, gdy byłem jeszcze w klasztorze, — odparł lama z przechwałką.