— Kiedyż więc chcesz iść? — zapytał kustosz uśmiechając się do tej mięszaniny staroświeckiej nabożności i chęci postępu, która jest cechą współczesnych Indyj.
— Natychmiast. Będę szedł Jego śladami, aż zajdę do Rzeki Strzały. A prócz tego, są takie papiery z napisami, o jakich godzinach odchodzą pociągi na Południe.
— A cóż będziesz jeść? — Lamowie, zgodnie z ich regułą, są zawsze zaopatrzeni w pieniądze, ale kustosz chciał się o tem upewnić.
— Na podróż wzjąłem ze sobą miskę jałmużniczą, na wzór Mistrza. Tak. Chcę iść, podobnie jak On, zapominając o wygodach jakie miałem w klasztorze. Z początku, gdy przechodziłem przez Góry, szedł ze mną mój „chela“ (uczeń), który żebrał dla mnie, jak tego reguła wymaga; ale podczas krótkiego pobytu w Kulu, zachorował na febrę i umarł. Obecnie nie mam więc „chell“, lecz sam noszę moją miseczkę jałmużniczą, a ludzie miłosierni obdarzając mnie będą mieli sposobność, by zdobyć sobie zasługi.
Uczeni doktorowie lamajscy nie żebrzą wprawdzie, ale lama był entuzjastą w sprawach wiary.
— Niech więc i tak będzie — rzekł uśmiechając się kustosz. — Pozwół mi zatem zdobyć sobie zasługę. Obaj należymy do jednego cechu, ty i ja. Tutaj oto jest nowa książka z białego angielskiego papieru; a tu trzy zaostrzone ołówki, grube i cienkie, dobre dla pisarza. Teraz zaś, pozwól mi swoich okularów.
Kustosz spojrzał przez nie. Były strasznie porysowane, ale siła ich była równą sile jego własnych binokli, które wetknął w ręce lamy i rzekł:
— Sprobój no, tych oto.
Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/24
Ta strona została uwierzytelniona.