Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/29

Ta strona została uwierzytelniona.

karstwie na chore oczy dla mojej córki? Zapytaj go o to mały „Przyjacielu całego świata“.
Ale Kim był już daleko broniąc się nogą przed zgłodniałemi psami „parjasów“ i tym podobnymi znajomymi.
— Tak się zbiera jałmużnę gdy się wie, jak to robić należy — rzekł z przechwałką do lamy, który szeroko otworzył oczy ze zdziwienia na widok pełnej miseczki — Jedz-że zatem, a ja będę także. „Ohe! bhistie!“ — zawołał nagle na woziwodę polewającego chodniki przed muzeum. — Daj no nam wody! Obaj mamy pragnienie.
— Obaj, — roześmiał się „bhistie“. — Czy tylko zdołam napoić taką parę? Pijcież więc w imię boże!
Woziwoda podał Kimowi nieco wody na dłonie który zwykł pić jak krajowcy, rękami, ale lama, któremu nie wypadało tego robić, wyjął ze swego niewyczerpanego woreczka kubek i pił wodę ceremonialnie, z namaszczeniem.
— To „pardesi“ (cudzoziemiec), — objaśnił Kim woziwodę, gdy lama wygłaszał w nieznanej mu dotąd mowie coś, co wyglądało na błogosławieństwo.
Posilali się obaj z wielkiem zadowoleniem wypróżniwszy miskę do dna. Potem lama zażył z potężnej drewnianej tabakiery tęgi niuch tabaki, przez chwilę przebierał palcami paciorki różańca i gdy cień padający od Zam-Zammah zaczął się wydłużać zapadł w lekki sen, zwykły u starych ludzi.
Kim pobiegł do najbliższego sklepu z tytoniem i u dość wesoło usposobionej jego właścicielki wyprosił mocne cygaro z gatunku, który kupują zwykle studenci pendżabskiego uniwersytetu naśladujący obyczaje Anglików. Zapalił je, usiadł pod brzuchem armaty i począł rozmyślać oparłszy brodę