Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/36

Ta strona została uwierzytelniona.

Widziałem te nowe konie, które kupiłeś — piękne są. Daj mi jedną rupię, Ali Mahbubie, a jak będę miał pieniądze, to ci oddam.
— Hm, — odparł Mahbub szybko się namyślając. — Nigdy jeszcze nie skłamałeś przedemną. Zawołaj mi tego lamę — a sam ukryj się w cieniu.
— O, nasze opowiadania będą zgodne, — odparł Kim, śmiejąc się.
— Idziemy do Benaresu, — rzekł lama, niedomyślając się zrazu, w jakim celu wypytuje go Ali Mahbub, — chłopak i ja. Idę szukać pewnej rzeki.
— Przypuśćmy — ale chłopak?
— On jest moim uczniem. Sądzę, że został mi zesłany na przewodnika. Siedziałem pod armatą i nagle przyszedł do mnie. Oto co zdarzało się szczęśliwcowi, któremu danem było mieć przewodnika. Ale przypominam sobie, że mówił, iż jest z tego świata... że jest Hindusem.
— A jak się nazywa?
— O to go nie pytałem. Czyliż nie jest moim uczniem?
— A jego kraj, rasa, jego miasto? Muzułmanin, Sikh, Hindus czy Jain? Z niskiej czy z wysokiej kasty? Co on za jeden?
— Poco mam go o to pytać? Na Drodze Zbawienia niema wysokich ani niskich. Jeżeli jest moim „chelą“, czyż może, czy zdoła, czy zechce mi go kto odebrać? Zważ, że bez niego nie mógł bym znaleźć mojej Rzeki. — Lama poważnie pokiwał głową
— Nikt ci go nie odbiera. Idź i usiądź pośród moich ludzi — rzekł Mahbub Ali. Lama odszedł uspokojony obietnicą.
— A co, czyż nie jest zupełnie szalony? — rzekł Kim wychodząc z cienia. — Dlaczegóż miałbym kłamać przed tobą, Hajji?