Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/44

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie, — mruknął zapy any. — Stary warjat wstał jeszcze za drugiem pianiem koguta, mówiąc, że pójdzie do Benares, a młody wyprowadził go.
— Klątwa Allaha niech spadnie na głowy niewiernych! — zawołał Mahbub wesoło, poczem wszedł do stajni, gładząc z zadowoleniem brodę.
Kim to obudził był lamę — Kim, który z okiem przytkniętem do szpary między belkami, zobaczył w nocy człowieka z Delhi, jak przeszukiwał skrzynie Mahbuba. Nie był to widocznie zwykły sobie złodziej, skoro szperał wśród listów, kartek i siodeł; ani też rabuś nocny, bo małym nożem rozpruwał z boku podeszwy u pantofli Mahbuba i nader zręcznie przecinał szwy w trokach u siodeł. Ujrzawszy go, Kim w pierwszej chwili miał ochotę krzyknąć głośno na alarm — wydajcą przeciągły okrzyk: cho-or-choor“ (złodziej, złodziej), który odrazu stawia na równe nogi calutki bazar, w czasie nocy. Ale przyjrzawszy się lepiej i położywszy rękę na torebce, doszedł do innych wniosków.
— Musi on pewnie szukać rodowodu tego zmyślonego konia, — szepnął do siebie, — tego, co mam właśnie zanieść do Umballi. Wobec tego lepiej będzie, jeżeli zaraz ruszymy w drogę. Tacy, co nożem przeszukują worki, mogą zabrać się do szukania nożem w brzuchach. Z pewnością musi być w tem jakaś kobieta.
— Haj, haj! — szepnął cicho do lamy — chodź! Czas już wybrać się w drogę do Benares.
Lama wstał nie ociągając się, poczem obaj przeszli przez seraj cicho, jak cienie.