Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/55

Ta strona została uwierzytelniona.

tując północne przysłowie. — Oto co mówi Sikh. — Lecz nie powiedział tego zbyt głośno.
Lama westchnął i zapadł w głęboką, ciężką zadumę. Gdy rozmowa w wagonie ścichła, słychać było przytłumione mruczenie. „Om mane pudme hum! Om mane pudme hum!“ i klekotanie paciorków drewnianego różańca.
— Niedobrze mi! — rzekł Lama wkońcu. — Szybkość pociągu i stukot kół nuży mnie. A zresztą, mój „chelo“, mogliśmy już ominąć tę Rzekę.
— Uspokój się, uspokój, — odpowiedział Kim. — Czyliż nie miała ona być w pobliżu Benaresu? Daleko nam jeszcze do niej.
— Jednakowoż, jeżeli Pan nasz przybył aż tu na Północ, to mógł nią być którykolwiek z tych małych strumieni, przez któreśmy przejeżdżali.
— Nie wiem tego.
— Lecz ty zostałeś mi zesłany na przewodnika, czyż nie tak? W nagrodę za zasługi, jakie sobie zdobyłem w klasztorze w Such-Zen. Czyż nie przyszedłeś do mnie w dwu postaciach i w dwu strojach?
— Cicho. Nie powinieneś tutaj mówić o tych rzeczach — szepnął Kim. — Przyszedłem do ciebie tylko w jednej postaci. Przypomnij-że sobie: hinduski chłopiec, chłopiec przy wielkiej zielonej armacie.
— Ale, czy nie było tam również Anglika z siwą brodą, świątobliwego pomiędzy obrazami, który mnie zachęcał do szukania mej rzeki?
— On... to znaczy... my przyszliśmy do Ajaib Gher w Lahorze, aby się tam pomodlić przed bogami, — objaśnił Kim słuchającej ich z zaciekawieniem kompanji, — i Sahib z Domu Cudów rozmawiał z nim, naprawdę jak z bratem. To jest prawdziwie świętobliwy człowiek i przybył hen, z daleka,