Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/61

Ta strona została uwierzytelniona.

wskazując papier Mahbuba, — potwierdza moje przypuszczenia. Grogan jest dziś tu na przyjęciu?
— Tak panie, i Macklin też.
— Bardzo dobrze. Sam się z nim rozmówię. Sprawa będzie naturalnie przedstawiona na Radzie, lecz rzecz jest tego rodzaju, że usprawiedliwia natychmiastowe rozpoczęcie akcji. Trzeba ostrzec brygady w Pindi i w Peszawur. Popsuje to wszystkie letnie urlopy, ale na to niema rady. Dzieje się to wskutek tego, żeśmy ich nie rozbili odrazu. Ośm tysięcy ludzi wystarczy.
— A cóż z artylerją?
— Muszę się porozumieć z Macklin’em.
— To znaczy, wojna?
— Nie... Będzie to kara. Gdy ktoś jest skrępowany czynnościami swego poprzednika...
— Lecz C. 25 mógł skłamać.
— On przesłał tylko informacje innych. Oni to zdradzili się ze swymi planami właściwie, już sześć miesięcy temu. Ale Devenish utrzymywał, że są pewne widoki na pokój. Oczywiście, skorzy, stali z tego, aby się przygotować. Wyślij natychmiast te telegramy, — nowe instrukcje, nie te dawne, — moje i Whartona. Sądzę, że nie potrzebujemy kazać paniom czekać na nas dłużej. Resztę możemy ułożyć, gdy wyjdziemy na cygara. Spodziewałem się, że się tak stanie. To będzie tylko kara... nie wojna.
Gdy żołnierz odjechał, Kim, okrążywszy dom, zaszedł do tylnych ubikacji, gdzie, idąc za swemi nawyknieniami, spodziewał się zaspokoić swój żołądek i ciekawość.
W kuchni uwijało się pełno rozgorączkowanych kuchcików, z których jeden go kopnął.