— Aj, — krzyknął Kim, udając, że płacze. — Przyszedłem tylko, aby myć naczynia, gdybyście mi zato dali się najeść.
— Cała Umballa przychodzi tutaj po to. Wynoś się. Zaraz będą podawać zupę. Czy zdaje ci się, że nam, służbie Creightona Sahiba, potrzeba do pomocy obcych kuchcików przy wydawaniu wielkiego obiadu?
— Więc to będzie duży obiad, — rzekł Kim, spoglądając na talerze.
— Nic dziwnego. Mamy zaszczyt przyjmować takiego gościa jak Jang-i-Lat Sahib (głównodowodzący).
— Ho! ho! — zawołał Kim, starając się w sposób jak najbardziej spokojny okazać swoje zdziwienie. Zaspokoiwszy więc swoją ciekawość, odszedł w chwili, gdy się kuchcik odwrócił.
— I cała ta awantura, — rzekł do siebie, rozmyślając nad tem, — ma być tylko skutkiem końskiego rodowodu! Mahbub Ali powinienby się odemnie nauczyć trochę kłamać, ile razy przedtem zanosiłem jakąś wiadomość, to zawsze chodziło o jakąś kobietę. Teraz są w tem mężczyźni. Tem lepiej. Ten wysoki mówił, że mają zebrać wielkie wojsko, by gdzieś... kogoś... ukarać. Do Pindi i Peszawur mają być wysłane jakieś wiadomości. Będą tam też armaty. Szkoda, żem trochę bliżej nie podpełznął. To są wielkie nowiny.
Powróciwszy do domu zastał bratanka rolnika, omawiającego szczegółowo z rolnikiem, żoną jego i kilku przyjaciółmi, proces familijny ze wszystkiemi jego następstwami, gdy Lama już drzemał. Po wieczerzy podał mu ktoś fajkę i Kim uczuł się prawie mężczyzną, gdy, leżąc prawie z wyciągniętemi nogami w świetle księżyca, gryzł gładkie
Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/62
Ta strona została uwierzytelniona.