Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/66

Ta strona została uwierzytelniona.

Kim uśmiechnął się, przypomniawszy sobie rozmowę w gabinecie Sahiba, którą podsłuchał w nocy. Stanowczo był on faworytem gwiazd...
Kapłan zatarł nogą znaki pokreślone na piasku.
— Nic więcej już nie widzę. W przeciągu trzech dni przyjdzie do ciebie Byk, chłopcze.
— A moja Rzeka, moja Rzeka... — zawołał Lama. — Spodziewałem się, że jego Byk zaprowadzi nas obu do Rzeki...
— Niestety, mój bracie, — odparł Kapłan. — Takie rzeczy, jak twoja rzeka, nie są dostępne dla wszystkich.
Nazajutrz rano, jakkolwiek starano się ich zatrzymać, Lama nalegał, aby wyruszyć w dalszą drogę. Obładowano więc Kima dużym tobołkiem, pełnym żywności i dodano mu około trzy annas w miedziakach na wydatki podróżne, poczem, obsypani błogosławieństwami, wyruszyli obaj o świcie, kierując się ku południowi.
— Jaka szkoda, — rzekł Lama, — tacy ludzie i podobni im nie mogą być uwolnieni od Błędnego Koła Wszechrzeczy.
— Ej, lepiej, że nie. Gdyż wtedy zostaliby na ziemi tylko sami źli, a któżby nas wtedy pożywił i dał nam schronienie? — zaprzeczył Kim, idąc wesoło z swoim ciężarem na plecach.
— Tam oto widzę mały strumień. Podejdźmy bliżej, żeby mu się przypatrzeć, — zawołał nagle Lama, poczem zboczyli z białego gościńca i, idąc naprzełaj przez pola, dostali się między prawdziwe gniazdo psów parjaskich.