Z tyłu, za nimi, szedł rozgniewany chłop, wywijając bambusowym kijem. Był to ogrodnik z kasty Arain, trudnił się hodowlą jarzyn i kwiatów, które sprzedawał na targach w Umballi. Kim zrozumiał to w mgnieniu oka.
— Taki człowiek, — rzekł Lama, nie zwracając uwagi na psy, które ich opadły, — jest niegrzeczny dla podróżnych, nieumiarkowany w języku i nielitościwy. Niechaj ci jego zachowanie posłuży za naukę, mój uczniu.
— Hej! bezwstydni żebracy! — krzyczał na nich chłop. — Wynosić się stąd! Precz!
— Idziemy już, — odparł Lama z godnością. — Opuszczamy te niegościnne miejsca.
— Ach! — syknął ze złością Kim. — Gdy twoje najbliższe żniwa będą złe... to możesz tylko przeklinać swój własny język.
Uwaga ta strapiła i zaniepokoiła chłopa.
— Ale bo... w tej okolicy, roi się od żebraków, — zaczął łagodniej, nawpół usprawiedliwiając swój pierwszy wykrzyknik.
— A z czegoż-to sądziliście, że chcemy u was żebrać, o Mali?! — zapytał złośliwie Kim, przezwawszy go nazwą, której ogrodnicy niezbyt lubią. — Idąc tędy chcieliśmy tylko popatrzeć na rzeczkę za onem polem.