Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/69

Ta strona została uwierzytelniona.

ma. Zresztą, potem żałował swojej nieuprzejmości, więc wybaczyłem mu. Pozatem, on też wpleciony jest, jak my, w Błędne Koło Wszechrzeczy... tylko, że nie idzie po drodze Zbawienia.
Zatrzymał się przy małym strumieniu płynącym przez pola i wpatrzył się w jego powierzchnię, zmarszczoną drobną falą.
— Poczem-że poznasz twoją Rzekę? — zapytał Kim, usiadłszy w cieniu wysokich trzcin cukrowych
— Gdy będę w pobliżu niej, spłynie na mnie zapewne łaska oświecenia. Teraz czuję, że to nie to miejsce. O! gdybyś mi mogła powiedzieć, gdzie płynie moja Rzeka, — ty najdrobniejsza z bieżących wód!.. Bądź jednak błogosławiona za to, że użyźniasz te pola!
— Miej-no się na baczności! — nagle zawołał Kim, zerwawszy się na nogi i odepchnąwszy Lamę w tył. Z purpurowych, szumiących łodyg trzciny ześlizgnęła się w tej chwili żółtobronzowa smuga, przypełzła do strumienia i, wyciągnąwszy nad wodą szyję, piła przez chwilę, poczem legła bez ruchu. Był to dużych rozmiarów okularnik o nieruchomych oczach, pozbawionych powiek.
— Nie mam pod ręką kija — nie mam kija! — wołał Kim. — Muszę go gdzieś wyłamać i przetrącę mu grzbiet.
— Po co? On tak samo należy do Koła Wszechrzeczy, jak i my — w żywocie zmierzającym w górę lub w dół — bardzo jest daleki wyzwolenia. Wielki jakiś grzech musiała popełnić dusza, która jest zamknięta w taką postać.
— Nienawidzę wężów, — odpowiedział Kim. Żadne wychowanie, choćby nawet indyjskie, nie zdoła w człowieku należącym do białej rasy, przemóc wrodzonego wstrętu do wężów.