Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/70

Ta strona została uwierzytelniona.

— Pozwól mu żyć jego życiem. — Bronzowy potwór syknął i otworzył paszczę. — Obyś nie czekał zbyt długo na swe zbawienie, mój bracie, — mówił Lama spokojnie. — Może ty wiesz przypadkiem coś o mojej Rzece?
— Nigdy jeszcze nie widziałem takiego, jak ty, człowieka, — szepnął zdumiony Kim. — Czy węże rozumieją twoje słowa?
— Kto wie? — odrzekł Lama, przechodząc tuż obok jadowitej głowy okularnika, który cały zwinął się w kręgi. — Chodź że! — zawołał przez ramię do Kima.
— Nie chcę! — wołał Kim. — Wolę obejść go naokoło.
— Chodź! On ci nie zrobi krzywdy.
Kim zawahał się. Lama wezwanie swoje poparł jakimś dźwięcznym chińskim cytatem, który Kim wziął za magiczne zaklęcie. Usłuchał więc i skoczył przez strumień, a wąż istotnie, nie drgnął nawet.
— Nigdy jeszcze nie widziałem takiego człowieka, — szepnął Kim, ocierając pot z czoła.
— A teraz dokąd pójdziemy?
— To twoja rzecz. Ja jestem stary i cudzoziemiec, zdala od mojego kraju. Chociaż te rêl — wozy napełniają mi uszy szatańskim hałasem, przecież pojechałbym niemi do Benares, tylko że w takiej podróży moglibyśmy ominąć Rzekę. Poszukajmy gdzie innej.
Przez cały dzień wlekli się obaj przez okolice, które dawały trzy i czterokrotne zbiory do roku — wśród łanów trzciny cukrowej, tytoniu i dużych, białych rzodkwi, zboczając z drogi, ilekroć dostrzegli zdala blask wody. Szli wśród naszczekiwania psów przez wsie, pogrążone w południowym śnie. Lama powtarzał swe niezmienne pytania