Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/71

Ta strona została uwierzytelniona.

z niezamąconą prostotą. Szukali Rzeki — mającej cudowne właściwości uzdrawiania. Pytali się, czy gdzie o niej nie słyszano. Niektórzy tylko śmieli się w odpowiedzi, większość pytanych wysłuchiwała ich opowiadania do końca i ofiarowywała im spoczynek w cieniu, mleko i posiłek. Kobiety były zawsze najprzychylniej usposobione, a małe dzieci, jak wszystkie na świecie, bały się ich, potem zaś nabierały odwagi. Wieczór zastał ich pod drzewem, w wiosce złożonej z licho skleconych lepianek, gdy rozmawiali z wójtem. Trzody właśnie wracały z pastwisk, a kobiety gotowały wieczerzę. Przeszli pierścień ogrodów z warzywami, które okalały Umballę i znaleźli się na rozległej równinie, gdzie były już tylko ścierniska.
Wójt, był to siwobrody, miły staruszek, nawykły do rozmowy z cudzoziemcami. Kazał przed Lamą postawić stół, na którym podano ciepłą strawę, przygotował mu fajkę, a gdy w wioskowej świątyni ukończono wieczorne modły, posłał po miejscowego kapłana.
Kim zabawiał otaczające ich dzieci opowiadaniem o pięknościach Lahory, o podróży koleją i innych cudach miejskich, zaś obaj starcy rozmawiali ze sobą w tempie równie powolnem, jak trzody przeżuwają pokarm.
— Nie mogę zrozumieć tego wszystkiego, — rzekł po niejakim czasie Wójt do miejscowego kapłana, wysłuchawszy opowiadania Lamy. — Jak rozumiesz to opowiadanie?...
Lama skończył swoją opowieść i odmawiał po cichu różaniec.
— To jeden z tych, którzy szukają... — odrzekł Kapłan. — Roi się od nich w całym kraju. Przypomnij sobie tego, który był u nas niedalej, jak zeszłego miesiąca, — tego fakira z żółwiem.