— Jest wysoki, ma czarne włosy i chodzi tak...? ciągnął Kim, uczyniwszy kilka sztywnych, drewnianych kroków.
— To prawda. Ale to mógł nie jeden widzieć. — Zebrani słuchali ich z rosnącem zaciekawieniem.
— To prawda, rzekł Kim. Ale ja powiem więcej. Patrz teraz. Przedewszystkiem chodzi ten wielki człowiek, tak. Następnie myśli, tak... (Kim przeciągnął palec wskazujący przez czoło w dół, aż dopóki nie oparł się o kąty ust). Klaszcze w palce tak. Bierze kapelusz pod lewą pachę... — Kim objaśnił to ruchem i stanął jak bocian.
Stary żołnierz mruczał, wydając z podziwu jakieś nieartykułowane dźwięki, a po tłumie przebiegł dreszcz zdumienia.
— Tak, — tak, — tak. Ale co on robi, kiedy wydaje rozkazy?
— Trze brodę i kark w ten sposób. Potem opiera jeden palec o stół i pociąga zlekka nosem. Potem mówi w tych słowach:
„Zmobilizować taki a taki pułk! Wezwać takie a takie armaty!“
Stary żołnierz powstał wyprostowany i salutował.
— Bo... — Kim przekładał na hinduskie narzecze zwięzłe, krótkie zdania, które słyszał w szatni Sahibów w Umballi.
— Bo... — powiada — powinniśmy byli uczynić to już dawniej. To nie wojna — to tylko kara.
— Dosyć. Wierzę już. Widziałem go takim w ogniu bitwy. Widziałem i słyszałem. To on!
— Nie widziałem żadnego ognia! — tu głos Kima nagle zmienił się w rytmiczny ton przydrożnego opowiadacza. — Widziałem to w ciemnościach. Naprzód przyszedł człowiek zrobić światło. Potem przyszedł jeździec. Potem przyszedł On sam i stanął w płomieniu światła. Dalej stało się to, co już opo-
Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/76
Ta strona została uwierzytelniona.