Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/79

Ta strona została uwierzytelniona.

Wsunął rękę za pas Lamy i wyciągnął kieskę z pieniędzmi.
— Niech i tak będzie! Niech i tak będzie.
— Starzec kiwał głową. — Wielki to i przerażający ten świat. Nigdy nie przypuszczałem, że tylu ludzi żyje na nim.
Następnego dnia rano Kapłan był w bardzo złym humorze, ale Lama czuł się zupełnie szczęśliwy, zaś Kim przeżył bardzo zajmujący wieczór ze starym żołnierzem, który przyniósł swoją kawaleryjską szablę i kołysząc nią na swych wyschniętych kolanach, opowiadał mu o wielkiem powstaniu w Indjach i młodych dowódzcach, leżących od trzydziestu lat w grobie, póki Kim nie usnął.
— Dobre jest powietrze w tej okolicy — rzekł Lama. Sypiam zwykle lekko, jak wszyscy starzy; ale tej nocy spałem, nie budząc się aż do białego dnia.
— Napij się trochę gorącego mleka — rzekł Kim, który nieraz dawał takie lekarstwa znajomym palaczom opjum. — Czas nam ruszyć w drogę.
— Na daleką drogę, która prowadzi przez wszystkie rzeki Hindostanu — rzekł wesoło Lama. — Chodźmy. Ale jak myślisz, „chelo“, odwdzięczyć się tym ludziom, a zwłaszcza Kapłanowi, za ich wielką uprzejmość. Oni są bhutparasti“, ale może w przyszłem życiu spłynie na nich łaska oświecenia. Trzeba nam dać ofiarę na świątynię, co? Jej wnętrze jest wprawdzie tylko z kamienia, wymalowane na czerwono, ale musimy sprawić przyjemność sercu tego człowieka, który jest dobry.
— O Świętobliwy, czy wędrowałeś kiedy sam? Kim spojrzał nań ostro, jak wrony hinduskie, które skrzętnie uwijają się po polach.
— Tak jest, moje dziecko! Z Kulu do Pathankot — z Kulu, gdzie umarł mój pierwszy „chela“. Gdzie