zobaczyć. Ale dlaczego to ty, którego Gwiazda prowadzi do wojny, idziesz ze Świątobliwym?
— On jest Świątobliwy — odrzekł poważnie Kim. — Jest rzeczywiście święty zarówno w mowie jak i w czynach. Nie podobny jest do innych. Nigdy nie widziałem jeszcze takiego człowieka. My nie jesteśmy kuglarzami, ani też żebrakami.
— Ty nie jesteś jednym z nich — widzę to. Ale nie mogę być pewny tego drugiego. Chociaż maszeruje tęgo
Poranny chłód pędził Lamę, który sunął naprzód wielkiemi krokami jak wielbłąd. Pogrążony był w głęboką zadumę i odruchowo przesuwał paciorki na różańcu. Szli wyżłobioną kołami wozów i wydeptaną drogą, która przecinała nawskroś całą równinę, pod gęstym cieniem magnolji, mając po lewej ręce grzbiet Himalajów o śnieżnych szczytach, zarysowujący się słabo na wschodzie. Całe Indie były w polu, przy robocie; skrzypiały żórawie studzienne, oracze pokrzykiwali na woły, a wrony krakały na świeżo wyoranych skibach. Nawet „pony“ żołnierza poddał się dobremu wpływowi poranka i zaczął iść małym truchtem, a Kim oparł się ręką o puślisko.
— Wyrzucam sobie, że nie dałem rupji na ołtarz — rzekł Lama, trzymając w palcach ostatni z ośmdziesięciu paciorków różańca.
Żołnierz mruknął coś między zębami, a Lama dopiero teraz zauważył jego obecność.
— Czy szukasz także Rzeki? — zapytał go, odwracając się do niego.
— Jeszcze wczesna godzina — brzmiała odpowiedź. — Pocóż nam rzeka? kąpiel bierze się dopiero przed samym zachodem słońca! Jadę, by wam pokazać najkrótszą drogę na główny trakt.
Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/81
Ta strona została uwierzytelniona.