Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/88

Ta strona została uwierzytelniona.

Widzisz go! — rzekł żołnierz do Kima. Wstydzi się tego, że uszczęśliwił trochę dziecko. Przepada w tobie dobry ojciec rodziny, bracie. Hej, mały! — zawołał do malca, dając mu pensa. — Łakocie są zawsze dobre. A gdy mała figurka biegła w świetle słonecznem, dorzucił: Z takich bywają z czasem ludzie. O Świątobliwy, wstyd mi, że zasnąłem w środku twego kazania. — Wybacz mi.
Obaj jesteśmy starzy — rzekł Lama.
— Wina
jest po mojej stronie. Słuchałem twego opowiadania o marnościach tego świata, a że za jednym błędem przychodzi drugi...
— Słyszycie go! Jakąż to krzywdę ponoszą twoi bogowie, gdy się bawisz z małem dzieckiem? Ta piosenka była przecież bardzo dobra. Ruszajmy dalej, a zaśpiewam ci pieśń Nikala Seyn z Delhi — jest to stara pieśń.
Wyszli z cienia magnolji, a wysoki przenikliwy głos starego żołnierza rozlegał się po polach, gdy w przenikliwych tonach skargi opiewał dzieje Nikala Seyna (Nicholsona) — pieśń, którą śpiewają w Pendżabie po dziś dzień jeszcze. Kim rozkoszował się nią, a Lama słuchał z głębokiem zajęciem.
Ahi! Nikal Seyn zginął — zginął u wejścia do Delhi! Lance Północy pomścijcie śmiało Nikala Seyna.“ Dociągnął pieśń do końca, zaznaczając tryle uderzeniami szabli o grzbiet konia.
— A teraz dostaliśmy się na główny gościniec — rzekł, gdy Kim dziękował mu za odprowadzenie, bo Lama milczał umyślnie. — Dawno już nie byłem na tym trakcie, ale opowiadanie chłopca podnieciło mnie. Patrz, Świątobliwy — ta wielka droga, to jest kręgosłup całego Hindo-