Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/90

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ja, widzicie, jestem jak żółw, który wystawia głowę z pod skorupy i chowa ją napowrót. Tak, to jest gościniec całego Hindostanu, wszyscy chodzą tą drogą.
— Ty psi synu, czy większa część drogi przeznaczona jest dla ciebie, abyś się mógł na niej drapać po grzbiecie? Ojcze wszelkiej hołoty i mężu dziesięciu tysięcy nierządnic, twoja matka zaprzedała duszę djabłu za namową swojej matki; twoje ciotki nie miały nosów od siedmiu pokoleń! twoja siostra!... Co za sowia głupota skłoniła cię do ustawienia wozu wpoprzek drogi? Koło złamane? Masz! złam że jeszcze swoją głowę i złóż to razem do kupy!
Głos ten i zjadliwy świst bicza wychodził z tumanu kurzu oddalonego o jakie pięćdziesiąt kroków, gdzie leżał złamany wóz. Delikatna wysmukła klacz Katliwarska z rozpłomienionemi oczyma i rozdętemi nozdrzami wynurzyła się z tłumu parskając i przysiadając na zadzie, gdy jeździec skierowywał ją wpoprzek drogi w pogoni za krzyczącym człowiekiem. — Był on wysoki, brodaty i siedział na szalonem zwierzęciu jak przyrosły do konia, okładając umiejętnie uchylającą się od razów ofiarę, którą udawało mu się dosięgnąć harapem co chwila.
Twarz starego żołnierza zajaśniała dumą.
— To mój syn! — rzekł krótko i ściągnął cuglami szyję swego konika, aż wygięła się łukowato.
— Jakto, mam być obity w oczach policji? — krzyczał woźnica. — Sprawiedliwości! Ja chcę sprawiedliwości!
— A ja mam być zatrzymany przez tę krzykliwą małpę, która wysypuje dziesięć tysięcy worków przed nos młodego konia? Mogłeś mi znarowić klacz, ty gałganie!
— On mówi prawdę. Prawdę mówi. Ale klacz słucha ręki jeźdźca — rzekł stary wojak.