Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/93

Ta strona została uwierzytelniona.

jest także do marszu. No zobaczymy... zobaczymy jeszcze... mówił, uderzając w zamyśleniu o rękojeść szabli.
— To nie jest miejsce na rozrachunki, ojcze. Jedźmy do domu.
— Zapłać więc temu chłopcu. Ja nie mam przy sobie ani grosza, a on przyniósł mi ważne nowiny. Hej, Przyjacielu całego Świata, więc wojna jest za pasem, powiadasz?
— Tak, o ile wiem, będzie wojna, — odparł spokojnie Kim.
— Hę? — rzekł Lama przebierając palcami paciorki różańca, niecierpliwiąc się do dalszej podróży.
— Mój mistrz nie sprzedaje za pieniądze tego co mówią Gwiazdy. Myśmy przynieśli nowiny — a ty je sprawdź. Zrobiliśmy swoje, a teraz odchodzimy. — To mówiąc, podparł się Kim z dumą, z ręką na biodrze. Syn wyjął srebrną monetę, która błysnęła pod słońce, mrucząc coś o żebrakach i kuglarzach. Były to cztery „anna“ w jednej monecie i miały im zapewnić pożywienie na kilka dni. Lama spostrzegłszy blask metalu szepnął parę słów błogosławieństwa.
— Idź więc swoją drogą, Przyjacielu całego Świata — rzekł stary wojak — obracając się na swem popękanem siodle. — Po raz pierwszy w mojem życiu spotkałem prawdziwego proroka, który nie służył w Armji.
Ojciec i syn ruszyli przed siebie, stary siedział na koniu równie prosto jak młody.
Pendżabski policjant w żółtych lnianych spodniach wałęsał się po gościńcu. Widział on, że Kim dostał jakąś monetę.
— Stój! — krzyknął na nich po angielsku. Czy nie wiecie, że ci, co schodzą na gościniec z tej