Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/94

Ta strona została uwierzytelniona.

bocznej drogi, płacą „takkus“ (taksa) po dwie „anna“ na głowę, co czyni razem cztery „anna“? Taki jest rozkaz Sirkara, a pieniądze idą na sadzenie drzew i upiększanie dróg.
— I napełnianie brzuchów policji — rzekł Kim uskoczywszy w bok przed wyciągniętem ramieniem. Zastanów się przez chwilę, człowieku z brudną głową. Czy myślisz, że przychodzimy z najbliższego stawu, jak żaba, która jest twoją teściową? A czy słyszałeś kiedy jak się twój brat nazywa?..
— Czemże on był? Zostaw no tego chłopca w spokoju! — krzyknął na policjanta ubawiony starszy Konstabl, siadając na werandzie, aby wypalić fajkę.
— Wziął sobie napis z butelki od „belaitee-pani“ (woda sodowa) i nalepił ją sobie na moście, po czem brał przez cały miesiąc taksę od przechodniów, mówiąc, że taki jest rozkaz Sirkara. Aż przyszedł jeden Anglik i rozbił mu głowę. Ach, braciszku, ja jestem miejski ptaszek, nie ze wsi! — Zawstydzony policjant odszedł, a Kim wymyślał za nim jeszcze przez całą długość drogi.
— Czy istniał kiedy na świecie taki uczeń jak ja? — zawołał wesoło do Lamy. — Wszyscy zbieraliby twoje kości na dziesięć mil wokoło Lahory, gdybym ja nie był przy tobie.
— Zastanawiam się sam nie raz, czy ty nie jesteś duchem, a czasem wydajesz mi się złośliwym chochlikiem — rzekł Lama, uśmiechając się znacząco.
— Jestem twój „chela“, — odparł Kim drepcąc przy boku starca drobnym krokiem, którym można obejść cały świat dookoła.
— Idźmy więc dalej — mruknął Lama.
Szli w milczeniu, przerywanem klekotaniem paciorków różańca, robiąc jedną milę za drugą. Lama