Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/95

Ta strona została uwierzytelniona.

jak zwykle pogrążył się w głębokiem zamyśleniu, ale bystre oczy Kima były otwarte szeroko: „Ta wesoła szeroka droga — myślał — jest o wiele ciekawsza od ludnych zatłoczonych ulic Lahory.
Spotykali co krok nowych ludzi z różnych kast, o których dotąd nigdy nie wiedział i nie słyszał. Nieco dalej zobaczyli gromadę długowłosych, silnie woniejących „Sansi“, z koszami pełnemi jaszczurek, oraz innej nieczystej strawy na plecach, z chudemi psami, które biegły za nimi, węsząc. Ludzie ci przesuwali się chyłkiem w szybkim pół-biegu; ludzie z innych kast omijali ich, bo zetknięcie się z „Sansi“ jest wielkim grzechem. Za nimi kroczył sztywnie, jakby był okuty w kajdany, człowiek świeżo wypuszczony z więzienia; jego pełny brzuch i świecące policzki były dowodem, że rząd karmi swoich więźniów lepiej, niż najuczciwszy człowiek na to zasługuje.
Kim znał dobrze ten chód i naśladował go umyślnie, ilekroć przechodzili tacy ludzie. Dalej spotkali jednego „Akali“, dzikookiego fanatyka z plemienia „Sikh“ o nastroszonych, zmierzwionych włosach, ubranego w pstrokaty błękitny kostjum ludzi swego wyznania, z błyszczącemi kółkami z polerowanej stali na wysokim błękitnym turbanie, który wracał z wycieczki do jednego z niezależnych państewek Sikhskich, gdzie śpiewał dawną chwalę Khalsy wychowankom tamtejszego kolegium, którzy noszą wysokie buty i spodnie plecione z białych sznurków. Kim ostrożny był wobec tego człowieka i uważał, żeby go nie rozgniewać, bo „Akali“ są gwałtownego usposobienia i łatwo chwytają za broń.
Często dopędzali lub rozmijali się z tłumem ludzi w wesołych kostjumach Były to nieraz całe wsie wracające z miejscowej uroczystości; kobiety z dziećmi przy boku szły za mężami, starsi chłopcy