Strona:Rudyard Kipling - Kim T1.djvu/98

Ta strona została uwierzytelniona.

chyłość i zanurzał się w główny trakt wśród chóru wzajemnych obelg.
Piękny też był widok ludzi: małych figurek czerwonych, błękitnych, różowych, białych lub szafranowych, zawracających w bok, do swoich wiosek, rozpraszających się i malejących na gładkiej przestrzeni równiny. Kim czuł to wszystko, choć nie umiał wyrazić swych uczuć. Poprzestał na kupieniu trzciny cukrowej, wypluwając jej sok na drogę. Lama od czasu do czasu zażywał tabakę, aż wreszcie Kim nie mógł już dłużej znieść tego milczenia.
— To dobry kraj, to Południe, — odezwał się. — Powietrze tu dobre i woda dobra, co?
— Wszyscy oni wpleceni są w Błędne Koło Wszechrzeczy — rzekł Lama. Jedno życie wplata ich w drugie. Żaden z nich nie widzi Drogi Zbawienia — zakończył, wracając do swych myśli.
— Porządny już kawał drogi uszliśmy teraz — rzekł Kim. — Niedługo dojdziemy zapewne do „parao“ (miejsce odpoczynku). Czy zatrzymamy się tam? Patrz, słońce skłania się ku zachodowi.
— Któż nas dziś wieczorem ugości?
— To obojętne. W tym kraju pełno jest dobrych ludzi. Zresztą, — tu zniżył głos do szeptu — mamy pieniądze.
Tłum gęstniał w miarę, jak się zbliżali do miejsca popasu, które stanowiło kres ich całodziennej podróży. Był to szereg kramów naładowanych bardzo prostemi potrawami i tytoniem, dalej stosy drzewa, posterunek policji, studnia, żłob dla koni, kilka drzew, wokoło których kawałek wydeptanego gruntu, poczerniałego od popiołu z wygasłych ognisk. Wszystko to razem składało się na „parao“ przy głównym trakcie, nie wyłączając wron i żebraków — również wygłodzonych.