Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/103

Ta strona została uwierzytelniona.

gów i niema tam sprawiedliwości. Polowano na mnie, jak na szakala, ale ja przedarłem się do Bandakui, gdzie dowiedziałem się, że oskarżono mnie o morderstwo w mieście, które opuściłem — o zamordowanie jakiegoś chłopca. Czekali tam już na mnie świadkowie i ciało zamordowanego.
— Ale gdzie w takich razach opieka rządu?
— Nami z „Gry“ nikt się nie opiekuje. Gdy kto z nas ginie, to musi zginąć. Nasze imiona wykreślone są wtedy z ksiąg i na tem koniec. W Bandakui, gdzie przebywa jeden z naszych ludzi, sądziłem, że zmylę ślad, zmieniając mój wygląd i zrobiłem z siebie Mahrattę. Potem udałem się do Agra i chciałem wrócić do Chitor, żeby zabrać ów list. Byłem pewny, że mnie nie poznają, żem się im wymknął, dlatego nie wysłałem do nikogo „tar” (telegramu) donoszącego, gdzie jest list. Nie chciałem z nikim dzielić się chwałą mojego przedsięwzięcia. — Kim skinął potakująco głową. Rozumiał on dobrze to uczucie.
— Ale gdy w Agra chodziłem po ulicach, człowiek jakiś zaczął wołać na mnie, że jestem jego dłużnikiem i zbliżywszy się z kilku świadkami, próbował mnie zaciągnąć na jakieś podwórze. Och, oni są przebiegli, tam na Południu. Udawał, że poznał mnie, jako swego ajenta od bawełny. Niechże go piekło pochłonie zato!
— I ty byłeś rzeczywiście jego ajentem?
— Oh, głupcze. Im przecież chodziło o ten list. Wpadłem do rzeźni i wbiegłem do domu jednego żyda, który, bojąc się zbiegowiska, wypędził mnie. Doszedłem pieszo do drogi Somna, miałem pieniądze tylko na „tikkut" (bilet) do Delhi, a gdy tam leżałem w krzakach trzęsąc się jak w febrze, wyskoczył nagle jakiś człowiek z gęstwiny, i zaczął mnie bić, poranił mnie i przeszukał na mnie

—   83   —