Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/104

Ta strona została uwierzytelniona.

wszystko od stóp do głów... Działo się to o kilka kroków od toru kolejowego.
— Dlaczego cię nie zabił odrazu?
— Oni nie są tacy głupi. Jeśli mnie złapią w Delhi w imieniu prawa, w takim razie na podstawie oskarżenia o to morderstwo, które potrafią mi udowodnić, zostanę wydany w ręce państwa, które tego pragnie. Odeślą mnie potem, pod strażą, a wtedy... zginę powolną śmiercią na postrach dla innych naszych ludzi. Południe to kraj nie dla mnie. Biegam tu wkółko, jak ślepa koza. Nie piłem nic od dwóch dni. Pokiereszowany jestem tak — sięgnął, dotykając brudnych bandażów na nodze — że mnie poznają zaraz w Delhi.
— W każdym razie w pociągu jesteś bezpieczny.
— Gdy spędzisz jeden rok na służbie w „Wielkiej Grze“, to przekonasz się, co warte twoje gadanie. Telegrafowano o mnie przecież do Delhi, opisawszy każdy łachman i szmatę na mnie. Dwudziestu, stu, jeśli będzie potrzeba, znajdzie się takich, co powiedzą, że widzieli mnie, jak zabijałem tego chłopca. A ty nie przydasz się na nic.
Kim znał dość dobrze miejscowe metody walki, aby nie wątpić, że sprawa ta będzie przeprowadzona istotnie dosłownie i że nie braknie nawet owych zwłok... Mahratta trzepał od czasu do czasu palcami z bólu. Rolnik patrzał na nich ze swego kąta spodełba; Lama zatopił się w odmawianiu różańca, a Kim obmacując na sposób lekarski szyję rannego, mruczał pod nosem magiczne zaklęcia, ważąc w głowie plan ratunku.
— Czy masz jakie czary, żeby zmienić mój wygląd? W przeciwnym razie zginę. Gdybym mógł zostać w wagonie sam, przez pięć, dziesięć mi-

—   84   —