Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/106

Ta strona została uwierzytelniona.

trochę surowego szafranu w twoim worku z jedzeniem?
— N... nie... nie wiem.
— Rozwiąż-no twój tobołek.
Worek zawierał masę różnych drobiazgów, jakie się bierze zazwyczaj w podróż. Były tam węzełki z odzieżą, sprzedawane na targach przez znachorów lekarstwa, tanie świecidełka, garść „atta”, szarej mąki krajowej, zwitki wiejskiego tytoniu, pstre cybuchy do fajek, pakiet z jedzeniem, a wszystko to owinięte było kocem. Kim rozwinął to z miną przemądrzałego, zawołanego czarownika, miaucząc pod nosem jakieś mahometańskie zaklęcia.
— Nauczyłem się tego od Sahibów — szepnął do Lamy i mówił prawdę, bo nauczył go tego Lurgan Sahib.
— Gwiazdy przepowiadają temu człowiekowi wielkie nieszczęście, które... które mnie przeraża. Czy mam je oddalić od niego?
— Przyjacielu Gwiazd, wszystko, co robiłeś, robiłeś dobrze. Rób, jak ci się podoba. Czy to będzie nowe uleczenie?
— Spiesz się, śpiesz, — szeptał Mahratta. — Pociąg może za chwilę stanąć.
— To jest lekarstwo przeciw cieniom śmierci — rzekł Kim, mieszając mąkę rolnika z popiołem z węgla i z tytoniu, który wysypał z terrakotowej fajki. E 23, nie mówiąc ani słowa, rozwiązał swój turban, z pod którego ukazały się długie czarne włosy.
— Ależ to moja żywność, kapłanie — mruknął niechętnie chłop.
— Znowu bawół włazi do świątyni. Śmiałeś patrzeć mi tu, i zaglądać? — zawołał Kim. — Widzę, że robię moje cuda przed głupcami, ale pil-

—   86   —