Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/109

Ta strona została uwierzytelniona.

— Bogowie, miejcie nas w swojej opiece — zawołał Kamboh, wynurzając się z pod zasłony, jak bawół z pośród trzcin. — Ale gdzież się podział Mahratta? Coś ty z nim zrobił?
Kim wyuczony był dobrze przez Lurgana Sahiba, zaś E. 23 był wcale niezłym aktorem. Zamiast wystraszonego, drżącego kupca, rozpierał się teraz w kącie całkiem nagi, wysmarowany popiołem, popręgowany żółtą okrą, brudno-włosy „Saddhu”, a jego nabiegłe krwią oczy (opium działa szybko na pusty żołądek) — błyszczały zuchwalstwem i zwierzęcą żądzą. Siedział z nogami skrzyżowanemi z bronzowym różańcem Kima zawieszonym na szyi i małą szmatą znoszonej barwnej materji na ramionach Dziecko rolnika ukryło ze strachu twarz na piersiach zdumionego ojca.
— Odwróć się no, mój Królewiczu. Jedziemy z prawdziwymi czarodziejami, ale oni nie zrobią ci krzywdy. Nie bój się, nie krzycz... Co za sens, żeby jednego dnia wyleczyć dziecko, a nazajutrz zabijać je strachem.
— Dziecko twoje będzie szczęśliwe przez całe życie, bo widziało wielkie uleczenie z choroby. Gdy byłem jeszcze dzieckiem, lepiłem z gliny ludzi i konie.
— A i ja także. Sir Banas przychodzi potem w nocy i ożywia je wszystkie na środku naszej kuchni — zapiszczał malec.
— No, to nie powinieneś się bać byle czego, co, książę?
— Ja się zląkłem, bo i mój tata także. Czułem, że mu się ręka trzęsie ze strachu.
— Och, ty mały koguciku, — zawołał śmiejąc się Kim, a za nim roześmiał się też skonfudowany rolnik. — Uleczyłem tego biednego kupca,

—   89   —