Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/113

Ta strona została uwierzytelniona.

— Cała trudność leży teraz — szepnął E. 23 — w posłaniu telegramu z wiadomością o miejscu, gdzie ukryłem list, po który mnie wysłano. Nie mogę w tym stroju iść do biura telegraficznego.
— Czy nie dość, że uratowałem ci głowę?
— Nie, skoro robota nie doprowadzona została do końca. Tak przecież uczył nas Lekarz chorych Pereł. Ach, ale oto nadchodzi jeszcze jeden Sahib.
Był to wysoki blady nadkomisarz okręgowej policji przy szabli, w hełmie i z błyszczącemi ostrogami. Szedł nadrabiając miną i podkręcając ciemnego wąsa.
Jacy głupi są ci Sahibowie z policji — rzekł żywo Kim.
— E. 23 spojrzał nań z podełba. — To dobrze powiedziane — mruknął zmienionym głosem. Pójdę się napić wody. Zajmij tymczasem miejsce.
— „Tum mut?” Czy pijany? Nie powinieneś się zataczać, jakby cała stacja Delhi do ciebie miała należeć, przyjacielu. — E. 23, nie tracąc kontenansu, odpowiedział stekiem najgorszych obelg, co naturalnie ucieszyło bardzo Kima. Przypomniało mu to doboszów i kominiarzy koszarowych w Umballi z okropnych czasów jego początkowej nauki.
— Mój poczciwy głupcze — ciągnął Anglik — „Nickle-jao”. Wracaj do swego przedziału. — Krok za krokiem podnosząc i obniżając ton głosu, żółty „Saddhu” właził napowrót do wagonu, przeklinając nadkomisarza policji aż w najdalsze jego pokolenia; przekląwszy go Kamieniem Królowej, (na co Kim aż podskoczył z radości) wyrytem na cokole jej pomnika i całym szeregiem bogów zgoła nieznanych.
— Nie rozumiem, co ty pleciesz, — mówił zaczerwieniony gniewnie Anglik — ale to muszą być jakieś obelgi. Wysiadaj-no z wagonu.

—   93   —