Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/114

Ta strona została uwierzytelniona.

E. 23 udając, że nie rozumie, pokazał poważnie bilet kolejowy, który Anglik wyrwał mu niecierpliwie z ręki.
— Oh, Zoolum. Co to za tyranja — mruczał rolnik ze swego kąta. — I to wszystko za niewinny żart. — Nie był zadowolony z wymyślań „Saddhu”.
— Twoje czary działają dziś niedobrze, Świętobliwy.
— „Saddhu” poszedł za policjantem, tłumacząc się przed nim. Tłum podróżnych, zajęty swymi tobołkami i dziećmi, nie zauważył tego zajścia. Kim wysunął się za nim z wagonu, gdyż przypomniał sobie nagle, że słyszał raz głos tego rozgniewanego, głupiego Sahiba, dyskutującego na temat różnych słynnych osobistości z pewną starą damą, trzy lata temu w pobliżu Umballi.
— Wszystko się dobrze ułożyło — szepnął „Saddhu”, ściśnięty zewsząd hałaśliwym, niespokojnym tłumem. Jakiś szary chart perski zaplątał się między jego nogi, podczas gdy nad uchem wrzeszczała mu czereda zamkniętych w klatce sokołów do polowania, którą niósł jakiś radżputański łowczy. — Poszedł teraz wysłać depeszę o liście, który ukryłem. Mówiono mi, że jest w Peshawur. Mogłem przypuszczać, że on, jak krokodyl — ciągle jest na innem miejscu. Wybawił mnie teraz z tego kłopotu, ale życie moje tobie zawdzięczam.
— Więc to także jeden z Naszych — pytał Kim, uchylając się przed zatłuszczonym ramieniem jakiegoś poganiacza wielbłądów z Mewar i rozpychając gromadkę rozgadanych matron z plemienia Sikh’ów.
— Bodaj-że jeden z największych. Mamy obaj szczęście. Złożę mu raport z tego, coś zrobił. Jestem teraz bezpieczny pod jego opieką.
— Przecisnął się przez tłum oblegający wago-

—   94   —