Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/115

Ta strona została uwierzytelniona.

ny i przysiadł obok ławki stojącej przy drzwiach urzędu telegraficznego.
— Wracaj do wagonu, bo zajmą ci miejsce. Bądź teraz bracie spokojny o sprawę i... o moje życie. Pomogłeś mi odetchnąć, a Sahib Strickland dał mi bezpieczeństwo Będziemy jeszcze razem w „Grze” pracować. Bądź zdrów!
Kim pośpieszył do wagonu. Był dumny, oszołomiony, lecz trochę poirytowany tem, że nie miał klucza do otaczających go tajemnic.
— Jestem w „Grze” tylko nowicjuszem, to pewne — szeptał, zajmując swoje miejsce w zatłoczonym przedziale. — Ja nie mógłbym zdobyć takiej pewności, jak to Saddhu uczynił. On wiedział, że najciemniej jest pod samą lampą. Nigdy bym nie pomyślał, by pod osłoną przekleństw czynić wyznania... a jak zręczny był ten Sahib! A jednak uratowałem jednemu życie... Gdzież się zawieruszył wieśniak, Świętobliwy?
— Zdjął go strach — odrzekł Lama z lekką ironją. — Widział, jak w mgnieniu oka zamieniłeś Mahrattę w Saddhu, by go wyleczyć. To przeraziło go. A później zobaczył jak Saddhu właśnie wpadał w ręce policji — wszystko za twoją przyczyną. Wówczas pochwycił swego syna i uciekł, gdyż, jak mówił, zamieniłeś spokojnego kupca w krzykacza, który obrzucił Sahiba wstrętnemi wymówkami, obawiał się, że go spotka ten sam los. Gdzież jest Saddhu?
— W policji — odparł Kim — ...ja wszak uratowałem dziecko wieśniaka.
Lama sapał spokojnie.
— Ach, chelo, przyznaj, jak jesteś obałamucony! Uzdrowiłeś dziecko wieśniaka, by zdobyć zasługę. Przy Mahratcie jednak wymawiałeś zaklęcia z taką dumą — obserwowałem cię — i rzucałeś na

—   95   —