Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/117

Ta strona została uwierzytelniona.

pomógł cisnąć do wody, uderzył w stopnie meczetu w bardzo odległym mieście Roum — gdzie mocno zaniepokoił pewnego nabożnego jegomościa, pogrążonego w modłach
Lama oparł swą rosłą postać o wilgotne sztachety, okalające peron, ciesząc się blaskiem słońca i obecnością swego cheli.
— Zostawimy te rzeczy za sobą — rzekł, wskazując na lokomotywę, i połyskujące szyny. — Trzęsienie pociągu — chociaż ta kolej to cudowna rzecz, — rozbiło mi na nic moje stare kości. Odtąd będziemy podróżowali na świeżem powietrzu.
— Chodźmy do Kulu, na dwór tej kobiety — rzekł Kim, krocząc raźnie mimo ciężaru swych tobołków. Wczesnym rankiem droga do Saharunpore jest czysta i pachnąca. Wspomniał o porankach spędzonych w St. Xavier i kontrast obecnej chwili napełnił go jeszcze większem uczuciem zadowolenia.
— Skądże u ciebie ten nowy pośpiech? Ludzie rozsądni nie uganiają się jak kurczęta na słońcu. Ujechaliśmy już setki i setki mil, a mimo to zaledwie przez parę chwil byliśmy sami ze sobą. Jakże ty myślisz, że będziesz się mógł czegoś nauczyć tam, gdzie tylu ludzi będzie się trącało łokciami? A ja, czy będę mógł przy jej gadaninie rozmyślać spokojnie o Drodze Zbawienia?
— Więc chociaż się postarzała, nie jest mniej gadatliwa? — zauważył, uśmiechając się uczeń.
— Ani nie mniej zabobonna. Pamiętam, jak raz mówiłem jej o „Kole Życia”... — tu Lama sięgnął w zanadrze po swój ostatni przez siebie malowany obraz tego symbolu. — Wówczas nie obchodziło ją nic innego prócz djabłów, oblegających małe dzieci. Damy jej okazję do zdobycia sobie

—   97   —