zasługi, gdy się nami zajmie... przez chwilę... ale kiedyindziej —... a teraz powoli, powoli. Pójdziemy sobie teraz noga za nogą, wyczekując na „Łańcuch Wszechrzeczy”. Nasze Szukanie jest pewne.
I tak bardzo wolnym krokiem szli wśród wielkich sadów owocowych, pełnych kwiecia — drogą na Aminabad, Sahalgunge, Akrola i małą Phulesa — mając linję gór Sewalik ciągle przed sobą na północy, a za niemi linję śniegów. Po długim słodkim śnie pod gołem niebem Kim zaznał rozkoszy pysznego spaceru przez budzącą się ze snu wioskę — trzymając kubek na jałmużnę, wyciągnięty w milczeniu przed siebie, ale z oczami wyzywająco otwartemi na piękno Życia, wbrew regułom Najdoskonalszego Prawa.
Potem wracał drepcąc boso po miękkim kurzu do swego mistrza, czekającego nań w cieniu drzewa „mango” (drzewo jawajskiego pochodzenia) lub w słabszym cieniu białego drzewa „siris”, gdzie posilali się obaj. W południe po krótkiej rozmowie i małym spacerze usnęli, a zbudziwszy się potem, przekonali się, że świat był świeższy, bo i powietrze było chłodniejsze. Noc zaskoczyła ich na nowem terytorjum — w jakiejś poprzednio upatrzonej wiosce, którą przed trzema godzinami wyśledzili na żyznej równinie, dyskutując zawzięcie po drodze.
Przybywszy na miejsce, opowiedzieli swoją historję, która w ustach Kima brzmiała każdego wieczora inaczej — i zostali w niej przyjęci gościnnie, witani na progu wsi, zgodnie ze zwyczajami uprzejmego Wschodu, przez wójta albo przez kapłana.
Gdy cienie stawały się coraz krótsze, a Lama opierał się ciężej na ramieniu Kima, wówczas wyciągano zawsze obraz Koła Życia, przyciskano go
Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/118
Ta strona została uwierzytelniona.
— 98 —