mówił, czy ziemia się nie otworzy i nie wyśle mu swego błogosławieństwa; ale cieszył się, że jest ze swoim uczniem w rozkosznym umiarkowanym klimacie wiatru, wiejącego od strony gór. Nie był to Ceylon, ani Buddh-Gaya, ani Bombaj, ni żadna z tych trawą zarośniętych ruin, między które zabłądził przed dwoma laty. Mówił teraz o tych miejscowościach, jak uczeń wyleczony z próżności, jak przystało na tego, który szuka w pokorze ducha Prawdy, jako stary, mądry, umiarkowany człowiek, oświecony wewnętrznem światłem poznania. Opowiadał o tem powoli, osobno, w miarę jak przypominały mu je zjawiska napotykane po drodze, mówił o tych wszystkich swoich wędrówkach naprzełaj przez Hindostan, aż Kim, który kochał go dotąd bez żadnego powodu, zaczął go teraz kochać z dziesiątków uzasadnionych racji. Cieszyli się więc sobą w błogiem zadowoleniu, powstrzymując się, zgodnie z wymogami Reguły, od złych słów, pożądliwych pragnień, nie objadając się nigdy, nie sypiając na wysokich, miękkich posłaniach, nie używając nazbyt kosztownych strojów. Jedli tylko wtedy, gdy byli głodni, a ludziska znosili im jadło. Byli panami i władcami okolic Aminabad, Sahaingunge, Akroli przy Wielkim Brodzie, i małej Phulesa, gdzie Kim błogosławił jakąś obłąkaną niewiastę.
Nowiny jednak rozchodzą się szybko po Indjach i niebawem przedarł się do nich po przez łanami zbóż pokryty kraj siwobrody służący, niosący kosz z owocami i skrzynką kabulskich winogron i złocistych pomarańcz, — chudy, wysuszony Ooryas — błagając ich, by zaszczycili swą obecnością jego panią, która była niepocieszona, że Lama zaniedbywał jej dom od tak długiego czasu.
— Teraz przypominam ją sobie — rzekł Lama,
Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/122
Ta strona została uwierzytelniona.
— 102 —