Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/125

Ta strona została uwierzytelniona.

— Słysz, Świętobliwy! — rzekł Kim z szelmowskim zadowoleniem, patrząc na zasmuconą fizjognomię Lamy.
— To prawda. Dałem jej przeciw wiatrom.
— Ale gdzież tam. To było na zęby... na zęby... na zęby — poprawiła go stara dama.
— „Wylecz ich, jeśli są chorzy“ — przedrzeźniał Kim teraz słowa Lamy — „ale nie baw się nigdy w gusła i czary. Pamiętaj, co się stało w Mahrattą...“
— To było przed dwoma laty. Zmęczyła mnie wtedy tak bardzo swojem ciągłem naleganiem, — rzekł usprawiedliwiając się Lama. — Bierz z tego przykład, chelo — i patrz, jak nawet ci, co żyją według Prawa, dają się nieraz zwieść z prawej drogi przez próżne niewiasty. Przez całe trzy dni, gdy dziecko było wtedy chore, nie dawała mi spokoju.
— Arre! A z kimże miałam o tem mówić? Matka chłopca nie zna się na tem, a ojciec — noce były wtedy chłodne — mówił: „Módl się do bogów” — a potem odwracał się do ściany i chrapał.
— Dałem jej to gusło. Cóż stary człowiek może zrobić więcej?
— „Wstrzymywanie się od czynu jest dobrą rzeczą, — chyba, że się zdobywa zasługę...”
— Ach, chelo, jeżeli ciebie nie mam przy sobie, to co mam robić?
— W każdym razie te mleczne ząbki dostał malec zaraz potem, — ciągnęła dalej stara dama. — Ale wszyscy kapłani są jednacy.
Kim kaszlnął silnie. Jakkolwiek był młody, gniewało go jej niegrzeczne gadanie. „Nie wolno mędrca nudzić nie wporę, bo się ściąga nieszczęście” powiada przysłowie.
— Mam tu takiego „mynah” (znachora) — mó-

—   105   —