Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/126

Ta strona została uwierzytelniona.

wiła dama, stukając palcem ubranym w pierścionki, — który mieszka tam za stajniami, który nadaje sobie taki sam ton, jaki mają kapłani domowi. Może ja zapominam, com winna moim gościom, ale gdybyście go widzieli, wywijającego pięściami po swym brzuchu, który ma podobny do nieco już dojrzałej dyni i wołającego: „Tutaj są boleści”, — to wybaczylibyście mój śmiech. Jużem się prawie zdecydowała brać to lekarstwo, które ten „hakim” (uczony lekarz) sprzedaje. Wprawdzie jest ono tanie, ale i tak musi on na tem dobrze zarabiać, skoro się wypasł jak buhaj samego Shiwy. Wprawdzie on nie odmawia lekarstwa, ale bałam się dawać je dziecku, bo te jego flaszeczki, w których trzyma swoje leki, mają taki niesamowity kolor.
Lama wstał i pod pozorem jakiegoś religijnego monologu, odszedł do przygotowanego dla siebie pokoju.
— Być może, że się obraził — rzekł Kim.
— Nie. On tylko był zmęczony. Zapomniałam o tem, choć jestem przecież babką. (Któż lepiej od babki potrafi doglądać wnucząt. Matki są przecież zdatne tylko do rodzenia). Gdy zobaczy jutro jak wyrósł syn mojej córki, to się nie będzie wzbraniał dać mi jakichś czarów. A potem będzie mógł także powiedzieć mi, co warte te medykamenty tego nowego „hakim’a”.
— Cóż to za jeden, ten „hakim”?
Taki włóczęga, jak i ty, ale przytem bardzo wstrzemięźliwy Bengalczyk z Dacca — ma być majster od medycyny. Wyleczył mnie ze ściskania w dołku, jakie miałam zawsze po obiedzie, dawszy mi pigułkę, która działała jak sam djabeł. Wędruje teraz, sprzedając różne mikstury. Ma nawet przy sobie papiery drukowane po angielsku,

—   106   —