Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/129

Ta strona została uwierzytelniona.

swoich pacjentów nie leczę samym tylko atramentem, którym pisane są „czary“, ale daję im skuteczne i pewne środki, zwalczające zawsze chorobę.
— To prawda, że one bardzo mocno działają — wtrąciła stara dama.
— Byłem niedawno nawet na posadzie rządowej. Mam stopień naukowy, który otrzymałem w jednym z wielkich zakładów naukowych w Kalkucie, — gdzie spodziewam się, że syn tego domu będzie też kiedyś studjować.
— Oczywiście, że tak. Jeżeli bachor naszych sąsiadów mógł w ciągu kilku zaledwie lat uzyskać odznaczenie, to cóż dopiero takie zdolne dziatki, jak nasze.
— Nigdy jeszcze — mówił głos w ciemności — nie widziałem takich dzieci. Urodziły się w szczęśliwej godzinie i powinny żyć długo — ale proszę pamiętać, że od takich boleści żołądka mogłyby dostać cholery, która mogłaby je zmieść jak gołąbki, a powinny żyć długo.
— Hai mai! — zawołała stara dama. — Słuchałabym tego co mówisz, ale niezdrowo jest chwalić dzieci. Tymczasem nikt oprócz mnie nie pomyśli, że „pańskie oko konia tuczy” i niewiadomo, co się tam dzieje na tyłach mojego gospodarstwa. Ludzie są przecie tylko ludźmi... Mój zięć wyniósł się gdzieś z domu, a ja na moje stare lata muszę być „chowkedar” (stróżem) mego domu. Hej! Weźcie-no moją lektykę. Niech sobie „hakim” pogawędzi z młodym księdzem, kto z nich wart więcej. Hej, wy niezdary! Przynieście tytuniu dla gości i... dalej mi dookoła dworu.
Słudzy podźwignęli w górę lektykę, której towarzyszyli ludzie z pochodniami, cała sfora domowych psów. Dwadzieścia wiosek dokoła znało

—   109   —