Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/130

Ta strona została uwierzytelniona.

dobrze starą Sahibę, jej słabostki, jej gadatliwość i znaną szczodrość. Dwadzieścia okolicznych wsi oszukiwało ją od niepamiętnych czasów, ale nikt nie ważył się za nic w świecie kraść albo rabować w obrębie jej dworu. Pomimo to urządzała sobie codziennie z wielką paradą tę nocną inspekcję, z takim hałasem, że słychać ja było aż do Mussoorie.
Kim stracił nieco kontenans, jak każdy wróżbiarz, gdy trafi na rywala. Hakim, siedząc w kuczki, zaproponował mu uprzejmie udział w swoim „hookah” (nargilu), z którego Kim zaciągnął się, delektując się wonnym dymem przedniego gatunku ziela. Obecni wyczekiwali, że zacznie się między nim a znachorem zawodowa dysputa, a może, że usłyszą też trochę i filozoficznej swobodnej gawędy.
— Rozprawiać o medycynie przed ignorantami, to to samo, co uczyć pawia, żeby śpiewał — zauważył Hakim.
— Zbytnia grzeczność, — podtrzymał go Kim, — zamienia się często w brak uszanowania.
Było to oczywiście powiedziane, żeby zrobić wrażenie na otoczeniu.
— Hi, ja mam wrzód na jednej nodze — zawołał jakiś kuchcik. — Zobaczcie-no, jak to wygląda.
— Wynoś mi się stąd precz — odrzekł Hakim. — Czy macie zwyczaj tutaj zanudzać waszych gości? Nazłaziliście się tu jak stado bawołów.
— Gdyby się pani o tem dowiedziała... — dorzucił Kim.
— Aj, aj. Wynośmy się stąd. Wynajęli się tylko dla naszej pani i dopiero, gdy wyleczą z tych przeklętych kolek młodego panicza, to wtedy zlitują się może nad nami, biedakami...
— Pani utrzymywała twoją żonę, gdy siedzia-

—   110   —