Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/138

Ta strona została uwierzytelniona.

tłumacz, bądź jako przygodnie napotkany głodny imbecyl lub coś w tym rodzaju. Sądzę, że wówczas uda mi się coś z nich wyłowić. To dla mnie jest tak łatwe, jak udawanie Mister doktora przed starą Sahibą. Tylko... tylko, widzi pan, Mister O’Hara, ja jestem na nieszczęście Azjata, co jest klęską pod pewnemi względami. A przytem jestem Bengalczyk... to znaczy człowiek lękliwy.
— Bóg stworzył tak samo zająca, jak Bengalczyka. Czegóż się wstydzić? — zauważył, cytując znane przysłowie, Kim.
— Ja sądzę, że ta lękliwość pozostała nam jako resztka z procesu ewolucyjnego z okresu Pierwszych Konieczności, ale fakt faktem, że istnieje ona w nas nadal ze wszystkiemi swemi cui bono. Jestem więc, och, wstrętnie bojaźliwy z natury. Pamiętam, jak raz chciano mi uciąć głowę w drodze do Lhassy. (Nie, nie dostałem się tam nigdy). Siedziałem wtedy i krzyczałem, Mister O’Hara, przypuszczając, że czekają mnie chińskie tortury. Nie sądzę, żeby ci dwaj dżentelmenowie chcieli mnie torturować, ale wolałbym na wszelki wypadek zabezpieczyć się w możliwą styczność z europejską asystencją. — Zakaszlał i wypluł resztki żutego ziela indyjskiego. — Jest to z mej strony zupełnie nieoficjalna propozycja, na którą pan może odpowiedzieć: „Nie, panie Babu.” Ale jeżeli pan nie ma naglącego „engagement” z pańskim staruszkiem — może potrafi go pan nakłonić, a może mnie uda się przekonać siebie do jego fantazji. — W każdym razie radbym pana mieć z sobą w pomocniczym stosunku, póki nie odnajdę tych polujących kawek. Mam o panu wielkie wyobrażenie od czasu spotkania z moim przyjacielem w Delhi. A przytem wciągnąłbym pańskie nazwisko do oficjalnego ra-

—   118   —