Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/139

Ta strona została uwierzytelniona.

portu po finalnem załatwieniu całej sprawy. Będzie to wielkie odznaczenie dla pana. Oto jest właściwy powód mego przybycia.
— Hm. Koniec opowiadania wydaje mi się prawdziwy, ale co do pierwszej części...
— Tego o Pięciu Królach? Och. W tem również tyle samo jest prawdy. A nawet nieco więcej, niż pan przypuszcza, — rzekł poważnie Hurree. — Cóż, pójdzie pan, co? Ja udaję się stąd prosto do Doon. Pastwiska są tam teraz ślicznie zazielenione. Mam iść na Mussoovie — „poczciwe stare Mussoovie” — jak je nazywają panie i panowie. Potem przez Rampur do Chini. To jedyna droga, przez którą będą mogli pójść. Nie lubię czekać na zimnie, ale będziemy musieli to zrobić, żeby ich spotkać. Potem będę musiał pójść z nimi do Simli. Jeden z tych Rosjan, widzi pan, jest Francuzem, ja zaś znam się na tem doskonale. Mam znajomych w Chandernagore.
— On zapewne chętnie zechce zobaczyć znów swoje Góry — rzekł Kim w zamyśleniu. — Wszystko co mówił w tych ostatnich dniach, dotyczyło tego prawie ciągle. Gdybyśmy poszli tam razem...
— Och. W drodze możemy się całkiem nie znać, jeżeli Lama będzie sobie tego życzył. Mogę iść o cztery, pięć mil przed wami. Hurree’mu nie śpieszy się wcale. Pośpiech to już europejski nonsens, cha! cha! — a pan pójdziesz sobie za mną. Mamy przed sobą masę czasu. Oni tam będą sobie mierzyć, badać i rysować, rzecz prosta. Ja mogę ruszyć w drogę jutro, a pan pojutrze, jeśli pan chce. Cóż. Ma pan czas do namysłu do jutra. Na Jowisza, przecież to już dnieje. — Ziewnął potężnie na cały głos i bez słowa pożegnania potoczył się do swego pokoju. Kim spał tej nocy

—   119   —